W Pekinie lądujemy - jak przystało na komunistyczne klimaty - 1 maja. O 6 rano. Mamy jakieś 10 wolnych godzin.
Na lotnisku dowiadujemy się, że możemy skorzystać z darmowego hoteliku ale uderzamy w miasto. W kantorach obowiązuje jakaś duża opłata za wymianę waluty więc juany wyciągamy z bankomatu na lotnisku. Bilet z lotniska do stacji metra kosztował ok 40 juanów, czas podróży to ok 40 min.
Już po wejściu do stacji metra Chiny przestają mi się podobać. Na wejście do pociągu metra czeka się w niemałej kolejce, po wejściu do środka jedziemy w ścisku i ogarniającym nas zewsząd dziwnym fetorze, który odtąd czujemy cały dzień.
Dojeżdżamy do okolic Zakazanego Miasta. Plac Tiananmen i okoliczne budynki robią wrażenie monumentalnych. Po powrocie do Polski google podpowiada mi, że to największy plac na świecie. Ogromny plac i wielotysięczne tłumy Chińczyków przed wejściem do Zakazanego Miasta sprawiły, że poczułem się dziwnie malutki :) Rezygnujemy z wejścia do środka Miasta, zastanawiam się, czy tyle ludzi jest tam zawsze czy akurat 1 maja była taka "pielgrzymka".
Zamiast Zakazanego Miasta za nasz cel obieramy Lama Temple. Tam już jest spokojniej i jemy nasz pierwszy (nie licząc podłego siwego kurczaka w samolocie) azjatycki posiłek - KFC.
Naszą uwagę w Pekinie zwróciło też powietrze i smog, w dzień jest niby jasno ale w powietrzu coś wisi, ciężko powiedzieć gdzie aktualnie jest słońce...masakra. Pekin opuszczamy wieczorem z poczuciem, że prędko tu nie wrócimy.