W Manili wylądowaliśmy ok 22.30 i w planie mieliśmy szybkie spanie w pobliskim hosteliku zabukowanym jeszcze z Polski. W cenie rezerwacji mieliśmy airport pick up więc czatowałem z aparatem na Filipińczyka trzymającego tabliczkę z napisem "Sir Michal" no ale jak to w Azji - nie doczekałem się. Po godzince ogarnięcia wylądowaliśmy w taxi meter do naszego hosteliku.
Z pozytywnych rzeczy - poczuliśmy upał, zobaczyliśmy uśmiechniętych ludzi co pozwoliło zapomnieć o rysie na psychice po Pekinie.
Jak się później okazało, w budce na zewnątrz lotniska przy postoju taxi mieliśmy najlepszy przelicznik za dolara (44,10 peso).
Do noclegu dotarliśmy po północy i po 40 godzinach w drodze mogliśmy zaznać trochę higieny :)
Rano powitało nas śniadanie - a jakże - do pokoju. Z tego co zobaczyłem na półmiskach zjadłem ryż i suchego tosta. Czerwona masa przypominająca tatara okazała się CORNED BEEF'EM, przysmakiem od którego nie było nam łatwo się uwolnić aż do samego końca wyjazdu..
Po szybkim śniadaniu o godzinie 9 wsiadamy w busika na lotnisko, przecież dawno nigdzie nie lecieliśmy :)